Zasadnym i nader słusznym wydaje się być posiadanie przez szkołę firmowego znaku rozpoznawczego. Bez względu na to, jakie szaty przyodziewa – czy jest orkiestrą, klubem podróżniczym, wyśmienitą drużyną sportową czy talentów pełnym kolektywem umysłowych mocy wszelkich, rozbijającym kasyna wiedzy olimpiad przedmiotowych – jawnie wspomaga tejże placówki wyrazistość i rozpoznawalność. By nie rzecz zanadto po ultra-nowoczesnemu – branding jej czyni.
Naszym znakiem – wszem i wobec uznanym – staje się od dziesięcioleci radosna formacja taneczno-śpiewacza młodzieży edukacyjnie tutejszej, zanurzona w repertuarze żwawo interpretowanej tzw. ludowizny, nazwę swą czerpiąca od inspirującej miejscową onomastykę owadziej istoty: APIS.
Złaknieni odważniejszych podróży, stopniali oraz limitowani mocno ku ich czynieniu poprzez wirusowe perypetie lat niedawnych, postanowiliśmy powitać kalendarzową wiosnę AD 2024 w ‘bratankowych’ krainach południowych. Gdzie papryka królową we wszystkich postaciach, a wino Doliną Pięknej Pani spływa całkiem wartko – łącząc w myślach tenże przyjemnościowy konsumencko zamysł z pragmatyką ukazania szerszemu światu kunsztowności artystycznych APIS-owej formacji.
Stosowną ku temu okazją okazała się inicjatywa śpiewno-tanecznego przeglądu międzynarodowego pod egidą Folklore Festival Association, przewidzianego w nieodlegle przypominającym nasz nadwiślański Kazimierz, okołobudapesztańskim Szentendre. Bohatersko zaprzęgnięte dwa szkolne pojazdy pasażerskie zgromadziły na swych pokładach młodych tancerzy, akompaniatorów, stroje sceniczne oraz niezbędne instrumentarium, tudzież – last but not least – dziarski pododdział opiekunów. Niemal całodzienna via ku stolicy Magyarország, naturalnie wiodące przez lądy Słowacji, skłoniła nas – niemal w 15-lecie ujrzenia po raz pierwszy – do złożenia niezobowiązującej wizyty zaprzyjaźnionemu duszpasterzowi, ks. Peterowi Kvasňákowi, obecnie zawiadującemu parafią Liptovský Ján. A że natura ks. Petera pozostaje ku nam niezmiennie serdeczną, ‘krótka’ wizyta przeistoczyła się w gruntownie ciekawe zgłębianie dziejów miejscowej świątyni. Po czym wystąpił element ‘dla ciała’ – wspaniałomyślny obiad, okraszony kojącą chłodem kofolą z nalewaka (kto produktu nie zna, napotkać niezwłocznie powinien).
Tak oto wszechstronnie pokrzepieni, zjechaliśmy środowym przedwieczorem ku węgierskiej metropolii oraz zupełnie wdzięcznemu hotelowi. Pokrzepiliśmy się miejscową, mocno kotletową wieczerzą, po to by day one wyprawy domknąć szampańskim widokowo rejsem po wodach Dunaju. O, tak – achy i echy nastąpiły chóralne, choć mawiają, że młodzież niezbyt wrażliwa i nieodwracalnie ospała wobec świata cudów.
Dzień kolejny ukazał nam Budapeszt już w świetle nieokrzesanie rozszalałego debiutem swym wiosennym słońca. Słupki powędrowały w okolice 20 stopni, a my poszybowaliśmy – w objęciach mikrofonowego głosu pana przewodnika – choćby na wyżyny Baszty Rybackiej i Zamku Królewskiego, tudzież innych delikatesów architektury Budy i Pesztu. Swoistym przerywnikiem okazała się wizyta w przepastnej hali targowej Vásárcsarnok – gdzie nieprzebrane kaskady papryki i salami stanowią niemal nieodzowny akcent każdej bodajże nuty smakowo-zapachowej urokliwego wnętrza.
Popołudnie czwartku przyniosło transfer do malowniczego Szentendre właśnie oraz podarowało w tutejszej sali widowiskowej kilka scenicznych godzin pełnych skoczności tańca i śpiewu – w wydaniu starszych i młodszych – reprezentantów Serbii, Bośni i Hercegowiny, Węgier i Pszczelej Woli. Żywość muzyki i absolutne oddanie sprawie tancerzy udzieliło się wszystkim zgromadzonym – podśpiewy, eksplozje aplauzu, a nawet taneczne próby naśladowcze, potwierdziły esencję wieczoru. Już na powrót w hotelu, noc – nieco ze zrozumiałych emocji bezsenną – otworzyliśmy (wbrew zaleceniom dietetyków i innych mądrych głów) wspólną pizzą wyborną. Raz nie zawsze.
Dzień powrotu – cokolwiek deszczowaty piątek – pełen był zatem nieugładzonych jeszcze, zewsząd wyłażących, wspomnień i zachwytów. Nie dało się nie wyczuć satysfakcji z występu, nieskrywanego zauroczenia ujrzanymi miejscami i doświadczonymi zdarzeniami. Kilkuletni głód wspólnego wyjazdu napotkał słuszne zaspokojenie.
By inne głody nie pozostały nieukojonymi, postanowiliśmy en route odwiedzić Eger i tamże zaczerpnąć produktów służących wzmocnieniu wspomnień i opowieści – już w domu. Ponownie, nie zawiedliśmy się.
Jest coś nadal niezaprzeczalnie urokliwego w takich wyjazdach. Może to, że nie są all-inclusive i ogrom własnego w nich sumptu wyczuwalny. Lub też ich nie-łatwość, wszak samoloty i wagony sypialne kuszą alternatywą… A może autentyczność upragnionego ich nastąpienia przez wszystkich uczestników, bez zbędnych manier i kwękań. Być może również to, że odkurzają znamiennie zapominane powoli poczucie, że wszystko, co się podczas nich wydarzy, jest i pozostanie naszym – wspólnym – znakiem firmowym.
I markowo naszej – wspólnej – historii rozdział kolejny dopisuje.
ab