Wiosna to bezczelnie skuteczny wskrzesiciel motywacji. Niczym efektywnością mistrzowski odkurzacz, wysysa z nas osady zimowych zastojów, a nas samych wydobywa z zakamarkowych deficytów woli lub zobojętniałego uśpienia. Niektórych wypędza na szlak potrzeb fitness, innym nakazuje wzmożone prace estetyzujące otoczenie, kolejnym przewietrza i aktualizuje garderoby, szkolnym zaś istotom bez wahania wpycha w sferę potrzeb nieodległych hasło: wycieczka.
W sieć owych potrzeb wpadłszy, zdobywamy się częstokroć szkolną wiosną właśnie na kilkudniowe, ponad-tysiąc-kilometrowe przemieszczanki ku różnym ojczyzny zakątkom, a nawet nieco poza.
Tym razem sternikami młodzieńczej wagabundy stali się przyszli Technicy Żywienia i Usług Gastronomicznych – pod ich zawodowe potrzeby sprofilowano program opisanej poniżej wyprawy.
Trasę ku Silesii – jako że ona na target gps wbiła – na kilka co najmniej sposobów obrać można. Świadomie od lat rezygnujemy z szampańskich autostrad, wybierając włóczęgę, pozwalającą po drodze ukazać kolejnym pszczelowolskim rocznikom swoiste ‘oldies-goldies’. Zaczynamy od pauzy w Zagnańsku, gdzie spędzamy kilkadziesiąt minut w towarzystwie jednego z bardziej dziarskich seniorów dendrologicznych kraju – dębu Bartka – obserwując jego cokolwiek heroiczną walkę z wszelkimi zębami czasu. Od naszej ostatniej tamże wizyty, powstała w bezpośrednim sąsiedztwie Bartkowym mocno aktywizująca, przyrodnicza ścieżka dydaktyczna – posmakowaliśmy użytkowo i rekomendujemy.
Następnie, zwyczajem utartym, zahaczamy o punkt widokowy Czubatka – ukazującym zupełnie nieźle ramy połać Pustyni Błędowskiej. Fakt jej istnienia z reguły zaskakuje najprężniej uczniów z zagranicy, zatem geograficzny surprise i kolejna ‘tomaszowatość’ niedowierzania złagodzona.
Przystankiem kolejnym bywa z reguły jedno z Orlich Gniazd. Tegoroczność podyktowała Zamek Ogrodzieniec. Samo zaliczenie trasy spacerowej wokół królującego na wapiennych skałach najwyższego wzniesienia Jury Krakowsko-Częstochowskiej giganta zapewnia niezłe poczucie potęgi zamysłu ówczesnej obronności, a podróżnika zanurza w całkiem chwalebnym kawale historii ziem polskich. Gastro-uwadze zanurzeń polecamy równolegle miejscowy żur – klarowny, kwaskowaty, niezbyt obciążający zawartością, acz zaskakujący obecnością ziemniaków w swej toni.
Meldunek w hotelu i popołudniowe dwie godziny sjesty – na oswojenie z zazwyczaj obieranym jako dzielnica do nocowania, o każdej porze dnia i roku urokliwym, Nikiszowcem. I tu zaciekawione lokalnym jadłem zapędy uspokoić można wizytą w ‘Byfyju’ czy (może ciut wygórowanej na młodzieńczą kieszeń statusem) ‘Śląskiej Prohibicji’. Lub poczekać na podwózkę do ścisłego centrum Katowic, gdzie uliczkowe odnogi Rynku, Warszawskiej i Mariackiej zaspokoją różnorodnością street food wszelkie raczej pokarmowe oczekiwania. Z czego skwapliwie skorzystaliśmy.
Dzień drugi w pokładowej nawigacji rozpoczęliśmy od hasła: Żywiec. Nie bynajmniej niewskazanymi pragnieniami niesieni, a wiedzy łaknieniem o Arcyksiążęcym Browarze, jego niemal dwustuletnich losach i, que es claro, tajnikami technologicznymi tutejszej twórczości. A wgląd w wyżej wymienione, klarowny i przyzwoity objętością, zapewnia miejscowe muzeum. Dobrze wyważone, choć chciałoby się ulec ortograficznej pokusie i doznanie zapisać przez ‘rz’.
A skoro o pokusach, dodatkowej ulegliśmy. Przeskakując na kilka godzin niewidzialną linię graniczną ku czeskiej Ostrawie. Delektowaniu ciągu dalszego dostarczyło – choć to bajka inna – miejscowe ZOO. Kameralne, acz różnorodne. Minimalistycznie angażujące jakiekolwiek przytłaczające maszynerie ochronne – krat, ogrodzeń, czy wzmocnionych szyb, niemal się nie dostrzega. Kafeterii doznań dostarczają (to chyba ‘wygrywy’ wrażeń naszej wyprawy) pocieszne, dość towarzyskie z twarzy i choreografii, hipopotamy. A budkowata kafeteria, tuż za bramami ogrodu, serwuje topowe, oldskulowe świderki z maszyny i niezgorszą, sycącą kawę lodową.
Przygranicznie również, najechaliśmy rodzynkową pośród otaczających pól uprawnych niewielką gospodę ‘U Pepy’, gdzie seryjnie niemal pokonały nas urokiem swej prostoty chlebowe topinki oraz legendarny smažený sýr. Nozdrza zaś przyjemnie zaabsorbowała, intensywna już – jak na niespełna kwietnia połowę – niepowtarzalna woń rozkwitłego nieodlegle rzepakowego łanu.
Niezrażeni koniecznością niechybnego powrotu, nie zniżaliśmy lotów intensywności dnia ostatniego. Śniodać przypadło nam piątkowo w dulce dość odsłonach, pośród wykwintnych impresji kawowo-herbatowych, w miejscu, które dla wielu być się okazuje socjomedialnie kultowym – zabrzańskiej manufakturze piekarniczej ‘Gryzmi’. O kunsztach smakowych tamtejszych można by rozległą popełnić dysertację, celem naszym jednakowoż naczelnym była sesja rozmowna en face z założycielem przedsięwzięcia – Panem Jackiem. Sprawnie przenikająca umysł pogadanka to splot doświadczeń osobistych i branżowych, pozwalających młodszym i mniej doświadczonym wiele drogowskazów z tegoż dojrzewania zawodowego zaczerpnąć. Niekwestionowany już na tym etapie, roztropnie wyważony sukces zamysłów właściciela, przydaje spotkaniu wiarygodności, nam zaś jeszcze pełniej osadzających się w pamięci konkluzji i innych spostrzeżeń.
Drugą wiśnią na torcie piątku okazała się bezsprzecznie wizytacja Sztolni Królowa Luiza. Pszczelowolskie kroniki wycieczkowe hołubią w swych pokładach żywe i kilkukrotne wspomnienia imponujących sztolni Gór Sowich (kompleks Riese), czy niedawno wydeptywanych czeluści Kopalni Srebra w Tarnowskich Górach. Sama Luiza okazuje się wybornie nieustępliwą w rozsmakowaniu przybyłych świetnie rozłożonymi akcentami zwiedzania, wartką i na żadnym etapie nieusypiającą narracją przewodników oraz ogromem doznań, których dostarcza – bądź co bądź najdłuższa w Europie – podziemna przejażdżka łodziami, uwodząca w finale ku ścisłemu sercu miasta, bijącemu kameralnym portem – jednym z wielu owoców dziedzictwa hrabiego von Redena.
Nieźle się z takich różnorodnych doznań powraca. Z zalążkiem nadziei, że młodych serc i umysłów – które tyloma wszak różnorodnościami świat współczesny każdą swą chwilą nęcąco przysypuje – nie zanudziły, nie zawiodły, nie zniechęciły. Być może kiedyś zakiełkują potrzebą do nich powrotu – czy to rozmową, czy autonomicznym już sumptem podróżniczej dorosłości. Lub też myśl wykrzeszą nieobojętną, że oto się przydarzyła w życiu taka szkoła, tacy ludzie i taki czas…
ab